Wyprawa do bazy pod Nanga Parbat

Wyprawa była współorganizowana przez MultiBank – przyjazny świat finansów

Wyprawa do bazy pod Nanga Parbat
Marsz Fundacji Bezpieczeństwa dla Pacjentów i Pakistańskiego Ruchu Bezpieczeństwa dla Pacjentów

Fot. Jolanta Bilińska, Hussain Jafri, Magda Chrząstek, Beata Aszkielaniec

     Ci, którzy lubią patrzeć na świat z góry, powinni spędzić choć raz urlop w Pakistanie. Na północy kraju rozciągają się tam jedne z  najpotężniejszych masywów na świecie – Hindukusz i Karakorum. Jest tam kilkadziesiąt szczytów, których wysokość przekracza 6000 metrów n.p.m. O tym, że kraj ten staje się mekką podróżników, niech świadczy fakt, że wszystkie samoloty z Europy, Stanów Zjednoczonych i Australii mają w swoich lukach bagażowych sprzęt do wspinaczki wysokogórskiej i  plecaki.
     Po ubiegłorocznych doświadczeniach na  trekkingu do bazy pod Mount Everest w Nepalu, w tym roku postanowiłam powędrować do bazy ośmiotysięcznika Nanga Parbat (8125 m n.p.m.). Baza pod Nanga Parbat leży najniżej ze wszystkich baz ośmiotysięcznych na wysokości 3600 m n.p.m. i jak twierdzą ci, dla których góra ta jest marzeniem i  wyzwaniem, jest to jedna z najpiękniejszych baz górskich, nazwana czarodziejską łąką.
     Nanga Parbat znajduje się na północnym krańcu długiego łańcucha Himalajów. Jej 4,5-kilometrowa południowa ściana jest najwyższą skalną ścianą świata. Nanga Parbat jest dziewiątym szczytem świata, a jej nazwa po kaszmirsku oznacza Nagą Górę. Istnieje też inna, lokalna nazwa Diamir, czyli Król Gór.
     Z głównego wierzchołka tej góry odchodzą trzy granie Rupal na południu, Diamir na  północnym zachodzie i Raikot na północnym wschodzie. Według planu mieliśmy dotrzeć do bazy Beel na północnym wschodzie.
     Nanga Parbat ma do tej pory opinię trudnej góry, przez kilkadziesiąt lat broniła dostępu do siebie, zdobył ją po raz pierwszy Niemiec Hermann Buhl w 1953 roku. Polacy stanęli na szczycie dopiero w 1985 r.
     Podróż do podnóży góry zaczęła się w Islamabadzie, stolicy Pakistanu. Jest to bardzo nowoczesne miasto, zbudowane niedawno. Choć mieszka tu  prawie milion Pakistańczyków na ulicach jest cicho, budynki są czyste i  zadbane. Przyjemny początek naszej przygody to spotkanie w polskiej ambasadzie. O zwyczajach, kulturze i religii Pakistanu opowiadał nam pan Wiesław Kucharek, charge daffaires RP w Islamabadzie. My podzieliliśmy się z nim wrażeniami z wizyty w największym szpitalu w stolicy i naszymi planami podróżniczymi na najbliższe dwa tygodnie.

     Nowa stolica
     Od momentu, gdy Pakistan odłączył się od brytyjskich Indii w 1947 roku aż do 1958 stolicą kraju było Karaczi położone na południu. Rząd obawiał się jednak, że tak położona stolica sprawi, iż nowe inwestycje będą koncentrowały się jedynie w tym regionie, stąd decyzja o jej przeniesieniu początkowo do Rawalpindi oddalonego od Islamabadu o 10 km i budowa nowego miasta – stolicy. Drugim czynnikiem, który miał wpływ na taką decyzję jest niekorzystny klimat południa kraju, duża wilgotność i bardzo wysokie temperatury przez cały rok. Oficjalnie status stolicy Islamabad uzyskał w 1967 roku. Tutaj znajdują się najważniejsze urzędy, siedziba rządu, ambasady i różnego rodzaju instytucje. Miasto otoczone jest parkami, poprzecinane szerokimi bulwarami, ale na swój sposób smutne. Podzielone jest jak koszary na sektory, we wnętrzu których są centra handlowe, restauracje, szpitale i punkty usługowe z salonami piękności, punktami typu McDonalds i KFC. Na obrzeżach sektora są osiedla mieszkaniowe. W rejonie rządowym są piękne wille z basenami ze  strażnikami przy bramach.
     Główne atrakcje miasta to park Shakar Parian Hills, Muzeum Dziedzictwa oraz Meczet Szacha Faisala – prezent szacha Faisala z Arabii Saudyjskiej na znak przyjaźni między bratnimi muzułmańskimi państwami. To wyjątkowe miejsce oglądaliśmy późnym popołudniem, kiedy powietrze było klarowne, a ascetyczna budowla z  białego marmuru wyglądała imponująco. Meczet był budowany przez 10 lat i jest jednym z największych na świecie. Na dziedzińcu mieści się 85.000 wiernych, a w sali modlitewnej 15.000. W głównej Sali Modlitw jest ściana pięknie zdobiona turecką glazurą i kilkutonowy żyrandol z  tysiącem żarówek. Na terenie tego olbrzymiego kompleksu mieści się meczet, ale także Centrum Nauk o Islamie, uniwersytet, biblioteka, muzeum, czytelnia i kawiarnia.
     Autorem projektu architektonicznego był Vedat Dalokaya. Jego zamierzeniem było połączenie średniowiecznej tradycji z nowoczesną architekturą. Geometria obiektu nawiązuje do Kaaby znajdującej się w Mekce. Cztery wielkie minarety wyznaczają kwadrat, na którym stoi meczet. Na dachu zainstalowano złoty półksiężyc – symbol Islamu. Dla pakistańskich rodzin wizyta w meczecie jest wielkim świętem. Przyjeżdżają ubrani tradycyjne stroje, po wizycie w meczecie wypoczywają w parku otaczającym obiekt. I tutaj, mimo chust założonych na sposób muzułmański, rzucałyśmy się w oczy – każdy chciał mieć w albumie zdjęcie z blondynkami. Kolejka chętnych była taka długa, że nasz przewodnik musiał ustawiać nas do zdjęć grupowych.
     Przy wyjeździe ze stolicy praktycznie od razu wjechałyśmy  do  półtoramilionowego Rawalpindi w skrócie nazywanego Pindi. Nie ma tu  obiektów do zwiedzania, ale zgiełk i zamieszanie uświadamiają nam, że jesteśmy w Pakistanie. Liczne stragany i sklepiki oferują towary z  całego świata, można tu kupić peruki z naturalnych włosów, ozdoby ze  skóry węża, środki na impotencję i telewizory cyfrowe. A wszystko wystawione jest praktycznie na ulicy. Dopiero tutaj po raz pierwszy zobaczyłyśmy życie ulicy w pełnej krasie.

     Leczenie po pakistańsku
     Spotkanie z dziennikarzami zorganizował szef Pakistańskiego Ruchu na  Rzecz Bezpieczeństwa Pacjentów w Pen Club Rawalpindi. Zależało nam, aby opowiedzieć przedstawicielom mediów o Światowym Stowarzyszeniu na Rzecz Pacjentów przy WHO, w którym działamy od dwóch lat. Opowiedzieliśmy im  także o tym, co zobaczyliśmy w szpitalu i co można zrobić, żeby pacjent potrafił rozmawiać z lekarzem.
     Błędy medyczne, zdarzenia niepożądane są praktycznie wszędzie, jednak to co zastaliśmy w szpitalu Świętej Rodziny w Pakistanie bardzo różni się od obowiązujących standardów w Europie. Oprócz różnic ekonomicznych duże znaczenie mają tutaj kultura i obowiązujące zwyczaje. Zwykle w 50-łóżkowych salach jest dwukrotnie więcej pacjentów, bo to, że jedno łóżko zajmują dwie osoby jest obowiązującą tutaj normą. Dodatkowo w sali przebywa rodzina chorych, oni bowiem są odpowiedzialni za żywienie pacjenta, a nie  personel szpitala. Nie trzeba dodawać jaki panuje tam zaduch, gdy na  zewnątrz jest prawie 50 stopni Celsjusza.
     Pacjent jest traktowany w Pakistanie instrumentalnie, żaden lekarz nie  tłumaczy mu sposobu leczenia, nie pyta o zgodę na wykonanie zabiegów medycznych, nigdzie nie ma spisanych praw pacjenta, nie ma też instytucji, do których chory może się odwołać. Z informacji uzyskanych od aktywistów działających na rzecz pacjentów w szpitalu wynika, że poszkodowani nie mają nawet ochoty dochodzić swoich roszczeń, bo  wszystkie błędy i zaniedbania tłumaczone są wolą Boga. O takich instytucjach jak rzecznik praw pacjenta można w tym kraju pomarzyć.
     Według relacji lekarzy w islamabadzkim szpitalu przyjmowanych jest rocznie 12000 chorych, jeden lekarz musi zbadać niejednokrotnie nawet 300 pacjentów dziennie. W takich warunkach nie ma mowy o zebraniu wyczerpujących informacji od chorego.
     Na spotkaniu z zarządem szpitala i lekarzami nasza fundacja przekazała lampę bakteriobójczą – prezent od zgierskiej firmy Ultra-Viol. Przeprowadziliśmy też krótki kurs mycia rąk według standardów Światowej Organizacji Zdrowia. Następnego dnia we wszystkich dziennikach krajowych znalazła się relacja z naszej konferencji. 

Fot. Szpital Świętej Rodziny

Fot. Przekazanie lampy bakteriobójczej firmy Ultra -Viol

     Ruszamy w góry
     Rozpoczęliśmy właściwą część wyprawy –  podróż tzw. ósmym cudem świata, czyli Karakorum Highway. Jest to jeden z największych projektów inżynierskich od czasu zbudowania piramid. Trasa ma długość 1284 km i łączy Pakistan z Chinami, przecinając najwyższe masywy górskie świata: Himalaje, Karakorum i Hindukusz. Decyzję o budowie drogi podjęto w 1960 r. W jednym przewodników napisano, że droga jest absolutnie zakręcona wzdłuż wąwozów rzek, wspina się na zbocza górskie, przekracza wysokie przełęcze, w tym najwyższą na granicy z Chinami w Khunjerab na  wysokości 4602 m n.p.m. Przez prawie 300 km Karakorum Highway biegnie wzdłuż doliny Indusu, okrążając Nanga Parbat. O tym, ile wrażeń może dostarczyć przejazd Karakorum Highway wiedza tylko ci, którzy po prostu tam byli.
     Kierowcy mówią o Karakorum – droga śmierci, bo na każdym jej kilometrze zginął człowiek. Pierwszym odcinkiem naszej trasy był przejazd do miasta Besham. Na mapie to tylko 272 km, , więc po trzech, czterech godzinach powinniśmy dotrzeć na miejsce. Nic bardziej błędnego, jechaliśmy tam ponad 10 godzin, mijaliśmy na trasie wspaniale ozdobione ciężarówki, autobusy rejsowe wypełnione szczelnie miejscowymi i głośną muzyką. Ta podróż była świetnym elementarzem do  poznania kraju. Gdy przyzwyczailiśmy się do skoków na koleinach drogi, nie można było oderwać oczu od szyby. Stragany w poukładanymi bananami i mango w stosy spotykaliśmy nawet w mieście, dzieciaki jeżdżące na  wielbłądach też, poganiacze kóz również są codziennością nawet w  mieście, ale golenia na ulicy panów siedzących grzecznie w kucki, matek piorących ubrania w balii i gotujących obiady nad ogniskiem na  wyciagnięcie ręki wcześniej nie widzieliśmy. Odnosiło się wrażenie, że ulica w wioskach jest przedpokojem mieszkania.
     Czasami, kiedy nasz kierowca Imran wyprzedzał inne pojazdy, ze strachu zamykaliśmy oczy. Uwierzyliśmy, że jeśli ktoś jeździł w Pakistanie, da sobie radę w  każdym miejscu na świecie.

     Chusty dla bezpieczeństwa
     W Besham po raz pierwszy przewodnik polecił kobietom ze względów bezpieczeństwa założyć chusty na głowy. Znaleźliśmy się w rejonie silnych wpływów islamu, należało zastosować się do obowiązujących tam reguł życia. Największą atrakcją w Besham był targ, na którym można było się zaopatrzyć w produkty spożywcze i sprzęt niezbędny do trekkingu. Tam  też kupiliśmy pierwsze pamiątki, rzeźbione z drewna ozdobne naczynia oraz haftowane ręcznie obrusy. Te ostatnie to prawdziwe dzieła sztuki.
     Podróż do Chilas to 221 kilometrów. Tym razem nie było już wątpliwości, że to będzie długa droga. Nie  przewidzieliśmy jednak skutków monsunowych deszczy. Przez całą noc padało, droga rozmyła się w wielu miejscach, głazy spadały na ulice jak owoce z drzewa, ze zboczy górskich wypływał wrzątek, który unosił czerwone, gliniaste podłoże tak, że nikt nie ryzykował przejazdu przez  nie autobusem. Korek samochodów widoczny był już przy wyjeździe z  miasta. Tego dnia stawaliśmy kilkakrotnie. Było więc dużo czasu, żeby podziwiać dolinę Indusu, wdychać zapach sosen i przyglądać się pasterzom wypasającym na zielonych łąkach owce i kozy. Uświadomiliśmy sobie jak ważna jest tutaj natura i jej prawa, jak trudno jest żyć w obliczu ciągłej walki z żywiołami. Trzęsienia ziemi, ulewy i susze są w tej  części świata elementem wkomponowanym w codzienne życie.
     Do  Chilas dojechaliśmy w nocy. Nie ma tam lamp oświetlających ulice, chodników, więc praktycznie spacer po mieście jest niemożliwy, bo przez  całą noc ulicami przejeżdżają ciężarówki i autobusy. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy nie różnił się od innych, w których spaliśmy na trasie. Łóżka są wygodne, jedzenie tradycyjne – zwykle kawałek doskonałej baraniny biryani z ryżem i jogurtem, tikka kebab, czyli smażona wołowina i cienkie placki naan. Do picia podawano herbatę z mlekiem.

  Fot. Jola Bilińska – dolina Indusu

     Pechowa ulewa
     Następnego dnia ruszyliśmy o świcie do mostu w Raikot. Stamtąd mieliśmy przejechać jeepami do podnóży Nanga Parbat. Mieliśmy pecha. W nocy ulewa zmyła drogę, głazy zawaliły przejazd, wszędzie widzieliśmy wyrwy w ubitej nawierzchni, posiłki z sąsiedniej wsi nie dotarły na czas, więc wszyscy cierpliwie czekali w kolejce. Zdecydowaliśmy, że dotrzemy do  mostu pieszo. Już po przejściu kilkuset metrów mieliśmy serdecznie dość. Wpadliśmy po kolana w bagnistą maź, byliśmy mokrzy, bo cały czas siąpił deszcz. W Raikom, w jedynej kawiarence przy moście właściciel poczęstował nas herbatą i zakomunikował, że przejazd do Fairy Meadow jest zamknięty.

Fot. Karakorum Highway,

     Ruszyłyśmy pieszo z bagażem na plecach. Pierwsze trzy kilometry drogą wijącą się pod górę przeszły nam nadspodziewanie dobrze. Potem było gorzej, słońce przygrzewało coraz mocniej, szelki plecaka wbijały się boleśnie w ramiona. Naszym celem była wieś Jehl, gdzie zaczyna się właściwy szlak do Fairy Meadow. To 15-kilometrowy odcinek w linii prostej. Przed zmrokiem dotarliśmy do drewnianej chaty, w której spędziliśmy noc na podłodze. Tam po raz pierwszy zobaczyliśmy siedmiotysięcznik Rakaposhi w pełnej krasie. Mała sesja fotograficzna utrwaliła nam zapierający dech w piersiach widok ośnieżonej Rakaposhi skąpanej w słońcu i błękicie nieba.

 Fot. Rakaposhi

     Po kilku godzinny marszu, podczas którego spotykamy stada kóz i  osiołków docieramy do czarodziejskiej łąki. Z rozkoszą pijemy coca colę. Na tej wysokości jest to trunek wyborny. Przysiadamy na ławce, żeby podziwiać widok na wschodnią ścianę ośmiotysięcznika, który pogrzebał 60 wspinaczy. Ze szczytu zapewne widać wszystko piękniej, ale z dołu jest bezpieczniej. W letnich barwach zielona łąka na tle ośnieżonej góry prezentuje się doskonale.

     Jak w Tatrach
     Następnego dnia decydujemy się na wędrówkę do pierwszego obozu w bazie Beel. Po drodze ani żywego ducha. Mamy sporo radości przeskakując po  kamieniach strumienia, wąchając zioła i szyszki sosen. Jest swojsko. Czujemy się trochę jak w rodzimych Tatrach. Widok lodowca zawodzi – podobnie jak w Nepalu jest kamienną droga, a nie jęzorem lodowym. W  wiosce przy bazie wita nas chmara zasmarkanych dzieciaków. Jest miło, kobiety przyglądają się nam z ciekawością z progu domu, mężczyźni tradycyjnie proszą o wspólną fotografię.
     Na kolację wracamy na  Fairy Meadow. W nocy kosmiczną ciszę przerywa jęk lodowca, źle śpimy, wstajemy zmęczeni przed piątą. Po porannej kontemplacji pięknie oświetlonych szczytów czas wracać do cywilizacji . Szybko zwijamy śpiwory i przygotowujemy się do zejścia. Śniadania w Pakistanie są nudne: jajka i owsianka. Dobre jedzenie rozpoczyna się dopiero w porze lunchu. Przeżuwając zimną jajecznicę już myślimy o obiedzie w Chilas.

 Fot. Nanga Parbat

     Schodzenie idzie nam sprawnie. Ostatni odcinek trasy pokonujemy jeepami. Koszmar, co chwilę mamy wrażenie, że na następnym zakręcie samochód stoczy się  w przepaść. Kierowca jedzie wprost przy krawędzi drogi, a do tego jeszcze mijają go inne samochody jadące z naprzeciwka. Szczęśliwie docieramy do mostu w Raikot. 

Fot. Jolanta Bilińska, Hussain Jafri, Beata Aszkielaniec

     Zaśmiecony kurort
     Tutaj przesiadamy się do klimatyzowanego samochodu i ruszamy do Besham, a następnego dnia do Ayubii, miejscowości wypoczynkowej w górach. Pakistański kurort Ayubia ma niezbyt wiele do zaproponowania turystom. Odwiedzają go głównie rodziny z dziećmi. Główną atrakcją jest wyciąg krzesełkowy na szczyt do punktu widokowego oraz jedzenie słodyczy i  lodów. Wszędzie piękne widoki przesłonięte są hałdami śmieci. Pakistańczycy nie dbają o otoczenie, papiery i puste butelki lądują tuż po spożyciu na ziemi. Mamy wrażenie, że nikomu prócz nas to nie  przeszkadzało.
     W Ayubii czas płynie wolno, nikt tutaj nie  uprawia sportu, nie spieszy się do pracy. Najchętniej wypoczywają tutaj mieszkańcy południa kraju, bo górskie powietrze jest ożywcze, pozbawione wilgoci panującej latem w Karaczi. Zwykle czas płynie tutaj według ustalonego rytmu, późne śniadanie w rodzinnym gronie, spacer połączony z sesją zdjęciową i wypady do pobliskiego Muree na zakupy.
     Elity pakistańskie spędzają czas w ośrodkach wypoczynkowych otoczonych polami golfowymi. I tam poza grą i dobrym jedzeniem niewiele się dzieje. Brakowało nam we wszystkich miejscach, w których wypoczywaliśmy, jakiegoś większego akwenu wodnego, w którym można by popływać, a nie  tylko brodzić  po brzegu.

     Pierwszeństwo dla większego
     O Lahore mówi się, że ktoś kto go nie widział, to tak jakby się jeszcze nie urodził Miasto widziane nocą przez szyby samochodu trochę nas zdziwiło – piękne oświetlone aleje były poprzecinane drogami z wybojami. Mieliśmy wrażenie, że kanał wzdłuż którego jechaliśmy do centrum otacza całe miasto. Na ulicach mimo późnej pory spacerowały tłumy i to nie  tylko dorosłych, ale i dzieci. W końcu Pakistan z ponad 160 milionami mieszkańców to szóste najbardziej zaludnione państwo świata. Wszędzie było słychać muzykę i trąbienie klaksonów. A reguł jazdy nikt nie  przestrzegał. Pierwszeństwo ma ten, który ma większy pojazd i jest sprytniejszy. Najgorzej mają piesi i rowerzyści, nikt nie zwraca na nich uwagi.
     Zwiedzanie rozpoczęliśmy od spaceru po forcie, którego budowa rozpoczęła się w XI wieku, a zakończyła pięć wieków później. Wejściówki dla obcokrajowców są dziesięć razy droższe niż dla mieszkańców kraju. Fort leży na wzgórzu, roztacza się stąd widok na całe miasto. Teraz wielu fragmentów muru w forcie już nie ma, a na wolnych skrawkach zieleni pakistańskie rodziny urządzają sobie rodzinne pikniki. Byliśmy nieco zaskoczeni, że tak wiele osób odwiedza to miejsce, widać było, że są tutaj nie po raz pierwszy, dzieci biegały między murami, grały w badmintona, jadły lody i popijały pepsi. Dorośli odpoczywali w  tym czasie w cieniu przy rozłożonych chustach zastawionych smakołykami.
     Fort to ważne miejsce dla społeczności muzułmańskiej, bo wprost z bramy wyjściowej przechodzi się do meczetu Badshahi, jednego z  najpiękniejszych i największych na świecie. Meczet został zbudowany za  czasów świetności dynastii Mogołów przez Shaha Jahana. Do jego dekoracji użyto czerwonego piaskowca i białego marmuru. Jest ogrodzony murem i  czterema minaretami na rogach kwadratu. Minarety są najwyższymi punktami w okolicy. Wnętrze meczetu pokrywają ściany zdobione motywami kwiatowymi.

     Dupatta, czyli kobiecość
     Przed wejściem do meczetu trzeba zwyczajowo zdjąć buty, dostajemy wtedy numerek jak w teatralnej szatni. Kobiet jest zdecydowanie mniej niż mężczyzn, one modlą się zwykle w  domach. Wcześniej dokonują rytualnych ablucji przed modlitwą. A trzeba wiedzieć, że nakazy islamu są tutaj ściśle przestrzegane, co oznacza, że pobożny muzułmanin modli się pięć razy dziennie. Po kilku dniach potrafiliśmy już rozpoznać początek i  koniec modlitwy, obserwując skłony ciała modlących. Kobiety w meczecie zawsze mają nakryte chustami głowy. Nakrycie głowy noszone przez  muzułmankę bardziej niż jakakolwiek inna część ubioru symbolizuje w  islamie skromność, ale też i kobiecość. W Pakistanie czarna płachta, która zakrywa kobietę niemal w całości jest nazywana dupatta. Na ulicach Lahore wiele kobiet nosi europejskie stroje, prowadzi samochody, jednak w meczetach ubranych w zachodnim stylu kobiet nie spotkaliśmy.
     Zarówno fort, jak i meczet warto obejrzeć ze względu na styl architektoniczny: synkretyzm persko-hinduski. Budowla została wpisana na listę zabytków dziedzictwa światowego UNESCO. Jest to też doskonała okazja do przyglądania się codziennemu życiu Pakistańczyków.

     400 fontann, 12 bram
     Lata swojej świetności Lahore przeżywało w XVI wieku, wtedy przez kilka lat było nawet stolicą imperialnej władzy na subkontynencie. Kochał je  bardzo Szach Jehangir  i jego żona Noor Jahan. To dzięki szachowi miasto rozkwitło. W 1642 roku zdecydował on o budowie ogrodów Shalimar w stylu perskim z pięknymi pawilonami i ponad 400 fontannami. Można do nich wejść przez 12 bram. Urocze alejki, trawniki, na których młodzi ludzie czytają poezję, piją herbatę i fontanny, których ilość oszałamia, sprawiły, iż jest to jedno z miejsc, do których chce się kiedyś wrócić. To tutaj są organizowane koncerty pod gołym niebem, wystawy artystów, przyjęcia dla dyplomatów z całego świata.
     Szach Jehangir tak  bardzo kochał Lahore, że wybrał je jako miejsce swojego spoczynku. Grobowce jego i żony znajdują się kilka kilometrów poza miastem. Noor, która zmarła osiem lat po śmierci szacha, zbudowała swój grobowiec za  życia. Te prawdziwe cuda architektoniczne przypominają do złudzenia Taj Mahal w Indiach. Przybywają tutaj turyści, ale też ci, którzy chcą spędzić miło czas na łonie natury. Ogród otaczający grobowce jest bardzo wypielęgnowany, dziesiątki ogrodników strzyże trawę, przycina kwiaty, podlewa rośliny. Nie omieszkał tutaj przyjechać książę Karol z małżonką podczas wizyty w Pakistanie. Przed wjazdem do miast i wsi wisiały transparenty z napisami „Witamy cię serdecznie książę”.
     Otwartość i uprzejme usposobienie Pakistańczyków widzieliśmy na każdym kroku. Czasami po kilku godzinach zwiedzania mieliśmy już serdecznie dosyć odpowiadania na pytania: skąd jesteś?, jak się nazywasz? co tutaj robisz? czy mogę poprosić cię o wspólne zdjęcie? Jednak widząc szczere zainteresowanie Europą, Polską nie potrafiliśmy odburknąć czegokolwiek pod nosem, tylko cierpliwie odpowiadaliśmy na pytania  i śmialiśmy się do obiektywu fotografującego.

     Ulica jedzenia
     Staraliśmy się zobaczyć jak najwięcej, dlatego nawet posiłki woleliśmy jeść w mieście niż w domu naszego gospodarza. Mieliśmy wrażenie, że Pakistańczycy lubią wychodzić do restauracji, małych kafejek, kawiarni itp. Wieczorem trudno jest tam znaleźć wolne miejsce bez wcześniejszej rezerwacji. Styl życia w Pakistanie przypomina kraje południa Europy. Życie towarzyskie kwitnie, gdy zapada zmrok. W Lahore jest  Food Street, czyli „ulica jedzenia” – cieszy się olbrzymią popularnością wśród mieszkańców i turystów.
     W pasażu restauracyjnym są wystawione na ulicę stoły i  tam serwowane są dania bezpośrednio z kuchni. Takich dobrych szaszłyków z baraniny i podpłomyków jak tam, nie jedliśmy nigdy w życiu. Każdy szef kuchni proponuje tu inne specjały –  ryż z warzywami i mięsem to wersja najbardziej powszechna. Desery są słodkie i lepkie, a  lody w Pakistanie się gryzie, a nie liże. W ładnych klimatyzowanych lokalach urządzonych w europejskim stylu używa się sztućców, na ulicy je się rękoma.
     W Pakistanie większość mężczyzn ubrana jest tak  samo: tradycyjna długa koszula i spodnie sięgające nieco nad kostkę, zwykle w kolorze jasnokremowym. Pracownicy biur, szpitali, właściciele sklepów ubrani są najczęściej w jeansy i sportowe koszulki, nieliczni noszą garnitury. Czasami zdarzało się zobaczyć kobietę w „burce”- nakładanym na głowę długim welonie do ziemi z kratkami na oczach. Wyobrażaliśmy sobie, jak im gorąco, jak trudno im oglądać świat przez  małe otwory.

     Moralność w krzywym zwierciadle
     Potem odwiedziliśmy stare miasto i Anarkali Bazar, gdzie kobiet kupujących i sprzedających było mnóstwo. Tam dopiero czekając na  przymiarkę krawca zauważyliśmy, że wiele z nich kupuje tradycyjne suknie i spodnie oraz szal we wszystkich kolorach tęczy. W sklepach kobiety tracą swoja nieśmiałość, chętnie rozmawiają, doradzają gdzie można kupić modne sweterki, piękne apaszki z paszminy i jedwabiu. Śmieją się z  dowcipów, bez skrępowania pytają, jakie są polskie kobiety, czy to  prawda, że rozwodzimy się po trzech miesiącach po ślubie, często nie  wiemy kto jest ojcem naszego dziecka, a pracujemy nawet po 12 godzin. Zdaliśmy sobie sprawę, że przekazy medialne są zniekształcone po obu stronach. My widzimy islamskich fundamentalistów i  uciemiężone kobiety, oni  widzą nasze „normy moralne” w krzywym zwierciadle.
     Zakupy w Pakistanie to prawdziwa przyjemność, każdy sprzedawca zaprasza klientów na filiżankę gorącej herbaty z mlekiem, a przy większych zakupach proponuje gratisowy  lunch. Oczywiście zakupy bez negocjacji cen nie maja tu szansy na powodzenie. W dużych centrach handlowych zbudowanych ze szkła, aluminium i marmurów zapominamy, że jesteśmy w  jednym z najbiedniejszych krajów trzeciego świata. Wystawy sklepów nie  różnią się zbyt wiele od tych, które znajdują się w Paryżu czy też Londynie. Istotna różnica jednak jest – większość markowych torebek Versace, Gucci, Prada to podróbki. Podobnie jest z zegarkami i filmami oraz płytami CD.

     Patriotyzm graniczny
     Kolejnym punktem programu był wyjazd do Wagah-Attari, jedynego drogowego przejścia granicznego z Indiami. Już droga do granicy była ekscytująca. Takich kolein jeszcze nie widzieliśmy nigdzie, samochód zapadał się co kilka metrów w dziurę tak, że żołądek podchodził do  gardła. Do granicy przyjechało tak dużo autobusów z mężczyznami, młodzieżą, matkami z dziećmi na ręku, że byliśmy pewni, że trafiliśmy na jakieś święto narodowe. Okazało się, że tak jest codziennie. Pakistańczycy wyjazd do granicy traktują jak obowiązek patriotyczny.
     Punkt o godzinie 16 rozpoczęła się ceremonia opuszczenia flagi i  zamknięcia granicy. Zarówno po pakistańskiej stronie, jak i po  indyjskiej trybuny dla publiczności były wypełnione widzami. Kobiety siedziały po prawej stronie, a mężczyźni po lewej. Ku uciesze wiwatujących tłumów wodzirej zagrzewał do okrzyków typu: Niech żyje Pakistan, Jesteśmy górą itp. Podobne okrzyki wydawała strona indyjska, zmieniając nazwę kraju.
     Żołnierze pakistańscy mają prawie dwa metry wzrostu, piękne czarne brody i wąsy, ich mundury mają kolor ciemnozielony, a czapki ozdobione są czerwonymi pióropuszami. Poruszają się jak marionetki, w pewnym momencie podchodzą do ubranych w oliwkowe uniformy żołnierzy indyjskich, wymieniają uścisk dłoni i w tym momencie po obu stronach granicy następuje powolne opuszczanie flagi. Sztandary są zdejmowane na noc, bramy zatrzaśnięte, tłum rusza do zdjęć z  żołnierzami. Zabawa podczas oglądania tego widowiska jest doskonała.
     Mój stosunek do tego przejścia granicznego był bardzo osobisty. Jeszcze przed wyjazdem z Polski oglądałam fantastyczny film bollywoodzki Yasha Chopry „Veer – Zaara” o wielkiej miłości hinduskiego chłopca do  pakistańskiej dziewczyny. Losy zakochanych były bardzo powiązane z tą granicą, tutaj się rozstawali i tutaj połączyli swój los po 22 latach rozłąki. Wiedziałam, jak bardzo napięte są stosunki polityczne między obu krajami, ale dopiero tutaj zrozumiałam, jak wiele trzeba zrobić, żeby taka miłość mogła zaistnieć naprawdę.

     Wszystkie żony są równe
     Część Pakistanu, którą odwiedziliśmy, była bardzo bezpieczna. Codziennie spotykaliśmy turystów z Australii, USA, Europy. Wszyscy zgodnie twierdzili, że zapach orientu i dziedzictwo kulturowe kraju warte jest polecenia innym. Ani razu nie czuliśmy się zagrożenia. Choć na ulicach było tłoczno, nie widać było przemocy, a ludzie byli bardzo życzliwi.
     Pakistan to kraj muzułmański i nie można o tym zapominać. Na wiele spraw my z liberalnej Europy patrzymy inaczej. W  kulturze muzułmańskiej nie ma podziału na sacrum i profanum. Religia jest w niej głównym elementem życia, źródłem i tłem wszystkiego co się tam dzieje. Przyszli małżonkowie nie mają wiele okazji, by się poznać, bo ich małżeństwo aranżują rodzice, nie ma też aprobaty dla związków przedmałżeńskich i homoseksualizmu, takie zachowania traktowane są jak grzech i podlegają karze. Koran zezwala natomiast na poligamię. Według zaleceń Proroka wszystkie żony powinny być traktowane jednakowo i  sprawiedliwie. Współcześnie wymóg ten jest interpretowany jako nakaz monogamii. Małżeństwa, w których jest więcej niż jedna żona są spotykane jedynie wśród najstarszego pokolenia. Rozumiejąc różnice kulturowe i  religijne łatwiej nam poznać i zrozumieć ten piękny kraj.

Jolanta Bilińska

     Więcej informacji o Pakistanie na stronie www.millenniumtours.com.pk

     Pakistan powstał 14 sierpnia 1947 roku w wyniku odłączenia od  brytyjskich Indii. Pomysł utworzenia państwa o takiej nazwie przypisuje się Choudrze Rahmatowi Alemu, który utworzył ją od pierwszych liter nazw prowincji: Pendżab, Afgan, Kaszmir i Sind oraz końcówki nazwy Beludżystan. Inne wytłumaczenie tej nazwy ma związek z językiem urdu używanym w Pakistanie, słowo pak oznacza „czysty duch”.